Gmyz o odkryciu przez Brytyjczyków trotylu na Tupolewie: Odczuwam gorzką satysfakcję
Jak ujawniły media, brytyjskie laboratorium potwierdza, że na wraku Tupolewa, który rozbił się w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku znaleziono ślady trotylu. Jest Pan zaskoczony?
Cezary Gmyz: Ta informacja absolutnie mnie nie zaskoczyła. Nigdy nie wycofałem się z tez zawartych w materiale „Trotyl na wraku tupolewa” z 30 października 2012 roku. Zawsze twierdziłem, że nie zmieniłbym w tekście ani przecinka. Co najwyżej poszerzałbym ów tekst o nowe fakty. Sama teza o trotylu się jednak broniła. Co więcej – już po wyrzuceniu nas z „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze”, podczas przesłuchania przed sejmową komisją Sprawiedliwości i Praw Człowieka dociśnięci przez Antoniego Macierwicza potwierdzili, że detektor wskazał TNT czyli ślady trotylu. Ja też pisząc tekst opierałem się na informacjach otrzymanych od informatorów. Bazowałem na faktach.
Jednak został Pan wtedy zwolniony z pracy. Nie tylko Pan, ale także kilka innych osób?
Nie jestem człowiekiem, który się specjalnie nad sobą użala. Owszem, straciłem pracę, dochody, oznaczało to dla mnie przejściowo poważne problemy. Jednak nasze środowisko medialne zawsze potrafi się w takich sytuacjach pozbierać. Czego dowodem jest powołany przez nas tygodnik „Do Rzeczy” czy Telewizja Republika. Mam wrażenie, że media, które powołaliśmy do życia jakoś się bronią. Mam oczywiście pewne poczucie satysfakcji, choć jest ono gorzkie.
Dlaczego?
Dopóki ludzie odpowiedzialni za stan tego śledztwa, za zniszczenie podstawowych dowodów nie poniosą odpowiedzialności, ta satysfakcja nie może być pełna. Mam też świadomość, że sfałszowana została kluczowa opinia przygotowana przez ówczesne Centralne Laboratorium Kryminalistyczne. W tej chwili wyniki badań w Wielkiej Brytanii potwierdzają naszą tezę z października 2012 roku.
Jednak partia, która zapowiadała prawdę o Smoleńsku rządzi już 3,5 roku. Końca śledztwa w sprawie tego, co stało się 10 kwietnia 2010 roku nie widać. Dlaczego?
Bo tej sprawy nie da się zakończyć całkowicie. Dopóki na Kremlu zasiada Władimir Putin, rządzą siłowicy, nie miejmy złudzeń, że coś się zmienić. Śledztwo rosyjskie stoi w martwym punkcie. Wrak, który jest dowodem rzeczowym jest pewnego rodzaju zakładnikiem, i powiedzmy sobie to szczerze – nie jest już w pełni wartościowym materiałem dowodowym. Rosjanie robili wszystko, by zaciemnić obraz katastrofy. Przypomnę chociażby, że jeszcze za czasów Andrzeja Seremeta prokuratura podjęła decyzję o postawieniu rosyjskim kontrolerom zarzutów celowego doprowadzenia do katastrofy lotniczej. I jakoś do dziś nie udało się tych ludzi pociągnąć do odpowiedzialności. I tak samo nie sądzę, by Putin szybko zdecydował się na uwolnienie wraku – wraku niekompletnego, który został już rozkradziony. Podobnie zaorano teren katastrofy, przez co bezpowrotnie utracono wiele ważnych dowodów.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.